Poniedziałkowy poranek na lotnisku im. Jana Pawła II w Krakowie–Balicach zaczął się od ogromnych utrudnień. Tuż po godzinie 8 ruch lotniczy został całkowicie wstrzymany, a na pasie startowym pojawiły się liczne służby – policja, straż pożarna i straż graniczna. Pasażerowie obserwowali wszystko z hal odlotów i przylotów, nie mając pojęcia, co tak naprawdę się dzieje.
Pierwsze oficjalne komunikaty mówiły wyłącznie o „problemach technicznych” z drogą startową. W praktyce wyglądało to jednak znacznie poważniej – lotnisko otoczyli mundurowi, a operacje lotnicze zostały całkowicie wstrzymane. Jak tłumaczył major Jacek Michałowski ze Straży Granicznej, zadaniem funkcjonariuszy było „zapewnienie bezpieczeństwa”, lecz szczegółów akcji nikt nie chciał zdradzać.
Niepewność pasażerów
Na tablicach odlotów zaczęły pojawiać się informacje o opóźnieniach, część lotów była przekierowywana, inne odwoływano. W terminalu narastała frustracja – podróżni czekali na samoloty, których start wciąż się przesuwał, a jedyne, co słyszeli, to lakoniczne komunikaty o utrudnieniach. Atmosfera była nerwowa, bo nikt nie wiedział, czy chodzi o awarię, czy o realne zagrożenie.
Prawda wyszła na jaw
Dopiero po godzinie 10 rzecznik lotniska przyznała, że cała akcja była wynikiem alarmu bombowego. Informacja o możliwym ładunku w jednym z samolotów uruchomiła procedury bezpieczeństwa, które wymagały natychmiastowego wstrzymania wszystkich lotów. Ostatecznie okazało się, że alarm był fałszywy – żadnego zagrożenia nie znaleziono. Lotnisko wróciło do normalnej pracy, a ruch lotniczy wznowiono około godziny 9:30–10:00.
Szybka reakcja, spore konsekwencje
Choć cała sytuacja zakończyła się szczęśliwie, dla pasażerów oznaczała długie oczekiwanie i niepewność. Z kolei dla służb była to kolejna próba sprawności w działaniu – i trzeba przyznać, że procedury zadziałały błyskawicznie. Fałszywy alarm przypomina jednak, że w lotnictwie bezpieczeństwo zawsze stawiane jest ponad wygodę, nawet jeśli oznacza to paraliż całego portu na kilkadziesiąt minut.
Komentarze (0)