W świecie motoryzacji rzadko zdarzają się momenty, które zatrzymują branżę na chwilę i każą przetrzeć oczy ze zdumienia. Debiut Xiaomi YU7 był właśnie takim momentem. W ciągu zaledwie 3 minut od rozpoczęcia sprzedaży SUV-a z Chin, złożono 200 tysięcy zamówień, a po niecałej godzinie liczba potwierdzonych rezerwacji sięgnęła 300 tysięcy.
Dla porównania – większość europejskich producentów mogłaby tylko pomarzyć o takim zainteresowaniu jednym modelem, nie wspominając o Tesli, która do tej pory uchodziła za lidera na chińskim rynku.
SUV z Chin, który wygląda jak Ferrari i przyspiesza jak supersamochód
Xiaomi YU7 nie tylko zrobił szum – on zmienił reguły gry. SUV, który stylistycznie przypomina skrzyżowanie Ferrari Purosangue z McLarenem i Astonem Martinem, dostępny jest w trzech wariantach:
- Standard RWD: 253 500 CNY (~155 tys. PLN)
- Pro AWD: 279 900 CNY (~171 tys. PLN)
- Max AWD: 329 900 CNY (~202 tys. PLN)
To, co robi największe wrażenie, to właśnie topowa wersja Max. Za równowartość około 200 tys. zł, klient dostaje:
- napęd AWD o mocy 508 kW (~690 KM)
- moment obrotowy 866 Nm
- przyspieszenie 0–100 km/h w 3,23 s (a z roll-outem: 2,98 s)
- baterię NMC 101,7 kWh od CATL z architekturą 800 V
- ładowanie od 10% do 80% w 12 minut
- zasięg do 760 km (CLTC) – czyli realnie około 600–680 km wg normy WLTP
- pneumatyczne zawieszenie z 75 mm zakresem regulacji
- układ hamulcowy Brembo, opony Michelin fabrycznie
- 15,6-calowy ekran główny, panoramiczny HUD Mini-LED
- system wspomagania Xiaomi Pilot MAX (LiDAR, Nvidia Thor i inne sensory)






Tesla dostaje po kieszeni. Europa może czuć niepokój
Ten model to nie tylko produkt Xiaomi – to symptom epoki, w której chińskie firmy przestają być kojarzone z tanimi podróbkami, a stają się liderami technologii i jakości. Tesla, która jeszcze kilka lat temu dominowała w Chinach, dziś musi konkurować z rodzimymi gigantami, którzy mają lepszą specyfikację, niższe ceny i szybsze tempo wdrażania nowinek technologicznych.
Dla Tesli, która przez lata traktowała Chiny jako kluczowy rynek, taki debiut jak YU7 to wyraźny sygnał: konkurencja nie tylko dogoniła, ale zaczęła wyprzedzać.
A co z Europą? Tu sprawa wygląda jeszcze gorzej. Producenci z Niemiec, Francji czy Szwecji patrzą na specyfikację YU7 i jego cenę z bezradnością. Dziś za podobne osiągi i wyposażenie w Europie trzeba zapłacić co najmniej dwa razy tyle. A i tak często dostajemy gorsze opony, słabsze hamulce i ładowanie, które trwa trzy razy dłużej.
Chińska motoryzacja to nie moda. To przyszłość
Wielu europejskich komentatorów wciąż próbuje wypierać rzeczywistość i traktować chińskie auta jako chwilowy trend. Prawda jest jednak taka, że Chiny są dziś globalnym liderem technologii motoryzacyjnych. Jak powiedział niedawno Horacio Pagani – założyciel marki Pagani – „Chińczycy są w niektórych obszarach 20 lat do przodu”.
Co więcej, to już nie Europa wykupuje chińskie fabryki i patenty – to europejskie koncerny ustawiają się w kolejce, by mieć dostęp do chińskich rozwiązań technologicznych.
W ciągu ostatnich lat około 500 chińskich marek motoryzacyjnych zostało skonsolidowanych do około 100 silnych grup, które mogą dziś rzucić rękawicę największym na świecie. Efekt? Coraz więcej modeli z Chin trafia do Europy, oferując lepsze parametry, lepszą jakość i znacznie niższą cenę.
Czy Europa jest gotowa na motoryzacyjną rewolucję?
Jeśli Xiaomi zdecyduje się na wprowadzenie YU7 do Europy w cenie poniżej 300 tys. zł (a to jest realne, nawet po cłach i podatkach), to może się okazać, że klienci zaczną masowo przesiadać się z europejskich marek premium do chińskich nowości.
Bo o ile jeszcze kilka lat temu barierą była jakość – dziś YU7 nie ma się czego wstydzić. Wygląd, osiągi, materiały, technologie – wszystko na poziomie lub ponad to, co oferują dziś Audi, BMW czy Mercedes. I to wszystko za pół ceny.
Komentarze (0)