W mediach pojawiła się sensacyjna informacja: Roger Schmidt – trener z poważnym europejskim CV – miał zgłosić swoją kandydaturę na selekcjonera reprezentacji Polski. I jeśli to faktycznie prawda, to nie mówimy tu o żadnym „eksperymencie” czy szukaniu drugiego Santosa. To byłby konkretny krok do przodu.
Schmidt to nie jest typ, który przyjeżdża po emeryturę. Benfica, Leverkusen, Salzburg – wszędzie jego zespoły grały intensywnie, wysoko, z odwagą. Pressing? Natychmiastowy. Odbiór piłki? W kilka sekund po stracie. Taktyka? Płynna, ale ofensywna – 4-2-2-2, 4-3-2-1, żadnego parkowania autobusu i modlenia się o 0:0 z drużyną z miejsca 174. w rankingu FIFA.
Tyle że… my już to znamy. Nie z boiska, ale z gabinetów. U nas przecież zawsze „to nie ten moment”. Bo ktoś „nie zna realiów”, „nie mówi po polsku” albo – klasyk – „nie czuje szatni”. Zamiast fachowca wybiera się gościa, który dobrze wypada przy kiełbasie i potrafi powiedzieć „chłopaki, gramy swoje”.
Jeśli Cezary Kulesza naprawdę ma na stole kandydaturę Schmidta i ją odrzuci, to trudno będzie uwierzyć, że zależy mu na zmianie. Bo Schmidt to selekcjoner z planem, a nie kumpel do grilla. Taki, który mógłby wreszcie dać tej reprezentacji coś więcej niż konferencję prasową i „walkę do końca”.
Nieprzypadkowo już kilka miesięcy temu Tomasz Hajto miał rekomendować Schmidta PZPN-owi. I choć jego nazwisko bywa źródłem memów, tym razem trzeba mu przyznać jedno – miał nosa. Szkoda by było, gdybyśmy znów stwierdzili, że „nie teraz”, a potem obudzili się w eliminacjach z kolejną klęską z Wyspami Owczymi. Schmidt może nie zna naszych zawodników, ale może to i lepiej. Przynajmniej spojrzy na nich świeżym okiem – i może w końcu powie wprost, kto się nadaje, a kto tylko ładnie wygląda w kadrze na zdjęciach.
Komentarze (0)